RATUNKU, ZOSTAŁAM MAMĄ!

Jak wiecie, nigdy nie marzyłam o dziecku (uważam, że dzieci są dla ludzi, którzy nie mogą mieć kota), o „typowej” rodzinie 2 + 1 + kot/pies (ba, w sumie w ogóle o rodzinie, takie priorytety), a dzieciaków, prócz tych z mej rodziny (które na dłuższą metę jedynie toleruję), unikałam jak ognia. Przyszła jednak kryska na matyska. Mówili mi „zobaczysz, zmieni Ci się”, „zobaczysz, dojrzejesz do tego”. Nie zmieniło mi się. Nie dojrzałam, broń Borze. To się po prostu stało.

Nagle, ni stąd ni zowąd, nim się zorientowałam, zostałam mamą. Czy raczej macochą… Ale wiecie – w mych ustach czy na mym blogu tekst „zostałam mamą” brzmi bardziej dramatycznie. Zresztą… zdarza się, że dziecko mówi do mnie „mamo” (nigdy w 100% poważnie, ale cichutko, nikt o tym nie wie). Tak że – zostałam mamą.

To strasznie dziwne, jak w ciągu miesiąca wszystko się zmieniło, i w sumie wciąż nie do końca to do mnie dociera.. Nagle jednak mam rodzinę. Co prawda nie typu 2 + 1 + kot, bo kotów aktualnie jest w sumie…8. Co prawda patchworkową. Ale jakąś rodzina to jednak jest… Nagle mam dziecko, które, o dziwo, bardzo lubię (hm, może dlatego, że ono mnie podziwia i jest chętne, by razem robić sobie kalkomanie na rękach i grać w gry)… Jak taka typowa matka, mówię mu „nie opychaj się chrupkami, bo zaraz będzie obiad”. Pichcę mu naprędce wegańskie masło czekoladowe z tego, co mam pod ręką, bo okazuje się, że do grzanek nie lubi konfitur. W ogóle okazuje się, że wielu rzeczy nie lubi, więc czasem jej wyjadam z talerza. A jak zadaje trudne pytania, to odpowiadam „zapytaj ojca”. I w końcu mogę kupować te wszystkie dziecięce pierdoły, które mi ni hu hu się nie przydadzą, bez martwienia się, co ja z nimi zrobię. Bo przecież wiadomo, że nacieszę oko i dam dziecku. A dziecko się ucieszy i jeszcze bardziej będzie mnie uwielbiać.

Okazuje się, że całkiem fajnie mieć dziecko… gdy nie jest ono Twoje. Gdy nie trzeba brać za nie odpowiedzialności. Gdy nie trzeba go wychowywać. W tym momencie zawsze mogę powiedzieć „spytaj ojca”, czy to chodzi o jakiś trudny temat (ostatnio pytała, o co nam chodzi, jak się śmialiśmy z „anal wake”) czy o zgodę na późniejsze położenie się spać (mała się wycwaniła i jak Jacek jej zabroni, to jeszcze mnie pyta, robiąc oczka kota ze Shreka). W tym momencie mogę w każdej chwili wyjść z domu i… w sumie nigdy nie wrócić. Nie muszę… w sumie nic w stosunku do Zuzy nie muszę. Mogę, gdy chcę. Mogę, gdy Jacek albo ona mnie o to poprosi. I to wszystko jedynie utwierdza mnie w tym, że swojego własnego prywatnego dziecka w życiu nigdy przenigdy mieć nie chcę. Naprawdę lepiej mieć kota. Albo koty. Nawet osiem. Koty nie umieją szantażować emocjonalnie i – teraz uwaga, to jest cały sens tego wpisu – nie płaczą, gdy każe się im jeść rukolę (w sumie nigdy nie próbowałam kazać kotom, by jadły rukolę, ale moja mała kotałka lubi zieleninę, więc podejrzewam, że by nie płakała).