MARZENIA, PLANY, PRIORYTETY I… SLOW LIFE

O bólach brzucha ze stresu, dzikim pędzie życia w stylu króliczka Duracella i poukładaniu na nowo swoich wartości i priorytetów. I oczywiście o slow life jako leku na całe zło.

Pamiętacie mój wpis o tym, że nie można mieć wszystkiego i to jest okej? Od tamtej pory minął prawie miesiąc, psychosomatyczne dolegliwości mi prawie kompletnie minęły i trochę sobie poprzestawiałam w głowie. I o tym właśnie poprzestawianiu-przemeblowaniu chcę Wam dziś opowiedzieć.

Gdy się człowiek rozejrzy dookoła, widzi świat w dzikim pędzie. Wszyscy są zajęci, każdą wolną chwilkę, nawet tę w kolejce w sklepie albo w autobusie w drodze do pracy, wykorzystują, by załatwiać swoje sprawy, odhaczać kolejne pozycje z listy „do zrobienia na wczoraj”, a i tak terminarze pękają im w szwach. Wszyscy są zajęci tym pędem w sumie nie wiadomo dokąd – po swoje marzenia, po samorozwój, po jak najszybsze zarobienie tego pierwszego miliona, spłacenie kredytu za mieszkanie i tak dalej, i tak dalej… Cel, do którego można (i, jak myślimy, warto) pędzić znajdzie się zawsze! Zresztą to zalatanie jest też takie modne – na topie jest wymawiać się milionem zajęć, na topie jest być zajętym i nawet kawę z najlepszym przyjacielem umawiać dopiero po przewertowaniu wypełnionego po brzegi drobnym maczkiem planera.

Jakiś czas temu był trend na slow life, ale oczywiście mignął tylko i zaraz się gdzieś rozmył, w tym pędzie życia nikt nie miał czasu, by się zadumać, że może jednak zwolnienie tempa ma sens?

I ja sobie właśnie na etapie tych psychosomatycznych bóli brzucha (spowodowanych niemożliwością w spełnieniu własnych celów i norm wyśrubowanych bardziej niż za komuny przez stachanowców) w końcu o slow life przypomniałam. Właściwie to z konieczności. Bycie wiecznym króliczkiem Duracella przestało mieć rację bytu w moim przypadku, mój organizm miał dość i dolegliwościami fizycznymi mi to sygnalizował. Zrobiłam sobie przymusową przerwę. Przestałam prowadzić terminarz. Jedyne, przy czym zostałam, to regularne pisanie na blogu (które już i tak zajmuje dość dużo czasu!). Resztę pozapracowych zajęć – bieganie, norweski, doskonalenie techniki szycia na maszynie – porzuciłam, choć nie bez smuteczku. Powiedziałam sobie „wyluzuj, dziewczyno, nic nie musisz, odpocznij, a potem poukładasz sobie w głowie od nowa”. I tak to właśnie było… Na spokojnie, bez pośpiechu analizowałam sobie w głowie swoją sytuację, myślałam o marzeniach, planach i priorytetach na ten rok, które sobie wyznaczyłam… I tak właśnie naturalnie doszłam do slow life, czyli życia na spokojnie, bez pośpiechu, życia, w którym mam czas, żeby do domu z pracy wrócić powolnym spacerkiem kontemplując piękne widoki wrocławskiego Starego Miasta i freaków, których tam nie brakuje, a nie szybkim krokiem gnać na oślep, bo muszę jeszcze odhaczyć całą stronę zadań na ten dzień. Wymyśliłam sobie, żeby spośród ich bezliku wybrać 3 priorytety, na których się, oprócz pracy (bo, niestety, pracować muszę) skupię. Jeżeli po ogarnianiu tych 3-ech pozycji zostanie mi wystarczająco czasu i przede wszystkim sił, to postaram się zajmować też innymi zadaniami, realizować pozostałe plany, ale to już bez spiny, bez ciśnienia. Bo ciśnienie odbiera mi szczęście, odbiera mi radość życia, a to przecież zupełnie mija się z celem – taka realizacja planów bez czerpania z nich frajdy! Wolę więc być szczęśliwym mniej zarobionym człowiekiem, którego co prawda plany będą o wiele bardziej rozciągnięte w czasie, ale który ma ten czas (no i energię!) na to, by wieczorem przed snem poczytać sobie książkę, a w środku tygodnia spotkać się z przyjaciółką na kawie bez nerwowego zerkania na zegarek.

Pewnie jesteście ciekawi, co za 3 priorytety sobie wybrałam? To było jednocześnie proste i trudne zadanie. Z jednej strony proste, bo wiem, co najbardziej kocham, na co najbardziej lubię poświęcać czas i w co chcę się angażować, co jest dla mnie najważniejsze. Z drugiej strony odpowiedź na to pytanie była trudno, bo ciężko mi było zrezygnować z części moich zajęć, które również wiele mi dawały. Koniec końców jednak postawiłam na:

– Krewnych i Znajomych Królika, czyli po prostu na to, by znaleźć czas dla Jacka i dla moich przyjaciół. Ludzie i życie towarzyskie to dla mnie ogromnie ważne rzeczy, dają mi dużo energii, sił do działania i po prostu frajdy z samego kontaktu z nimi!

– bloga, oczywiście! Pisać przecież uwielbiam, pisałam od zawsze, a to miejsce, jak pewnie zauważyliście, jest dla mnie ogromnie ważne (choć cały czas gdzieś tam z dna myśli przebija się ta o przenosinach na własną domenę) i też mocno mocno mnie motywuje do działania i pracy nad sobą! Narzuciłam sobie jednak prikaz, żeby się nie spinać co do publikowania dzień w dzień i faktycznie jeśli cały dzień jestem poza domem (taka ładna pogoda ostatnio bywa często, że przecież szkoda w domu siedzieć!), a wieczorem chciałabym sobie poczytać, to nie mam ciśnienia, by jednak coś opublikować i odpuszczam.

– aktywizm, czyli działalność w Otwartych Klatkach – ta nie pochłania mi aż tak wiele czasu (choć może niedługo zacznie, bo chcę się przyłączyć do kampanii RoślinnieJemy, a na to jednak „trochę” czasu, podejrzewam, będzie trzeba poświęcić), ale jest dla mnie istotna z tego względu, że odkąd przeszłam na weganizm to chcę tę postawę promować nie tylko poprzez bloga i po prostu czuć, że faktycznie coś działam w kierunku ograniczenia krzywdy zwierząt.

*

Podobało się? W takim razie polub mnie na fejsbuku i zaobserwuj na bloglovin, aby nie przegapić kolejnych wpisów!