ZUPEŁNIE INNA RZECZYWISTOŚĆ

Spoglądam wstecz na siebie sprzed trzech miesięcy i aż kręcę głową z niedowierzaniem, jak wiele się zmieniło. Łapię się czasem na myśli „cholera, kiedy to się wszystko wydarzyło? Kiedy się tak pozmieniało?”. Siedzę wieczorem w domu, gdy obok Konkubent z nieodłącznym laptopem, a w kominku – ogień, i czuję się trochę jakbym nagle znalazła się z innym wymiarze. Jakbym otworzyła jakieś drzwi, które otwieram codziennie wielokrotnie (nie, nie te do toalety), i nagle, zupełnym przypadkiem, znalazła się w zupełnie innej rzeczywistości.

Przecież jeszcze trzy miesiące temu mieszkałam sobie w tym małym psychodelicznym (każdy, kto tam pierwszy raz wchodził, potrzebował dłuższej chwili, by wszystkiemu z uwagą się przyjrzeć) pokoju, do którego wprowadziłam się przeszło 9 lat temu, gdy „uciekłam” od rodziców, gdy wyniosłam się z mojego małego miasteczka. Miałam u boku dwa ukochane koty – sześcioletniego Grubaska i roczną Malutką – jako towarzyszy życia. I mogłam myślałam tylko o sobie. Mogłam robić w swoich czterech ścianach, co mi się tylko żywnie podoba. Rano słuchałam jedynie swojego budzika. Wracałam z pracy po przepracowanych ośmiu godzinach i rzucałam się w wir zadań, którymi miałam ambitnie wypchany terminarz. Miałam precyzyjnie opracowany plan na życie. Uwzględniał on mnie jako jedyną osobę, o którą muszę się troszczyć.

A potem ktoś mi pokrzyżował plany. Poznałam Konkubenta. I cały misterny plan w pizdu!

To miała być kolejna nic nie znacząca randka, ot dla rozrywki. Nie wyszło. Dziś jestem macochą (najlepszą na świecie podobno!) , pierwszy raz w życiu mieszkam z partnerem (w sumie od dnia, gdy się poznaliśmy, ale oficjalnie dopiero od dziś), w dodatku w ogromnym i (niestety) ani trochę psychodelicznym mieszkaniu, a kotów mam sześć i ani jeden z nich nie jest tym, którego miałam w poprzednim domu (niestety, żeby nie przysparzać stresu moim i Jacka kotom, musiałam Grubaska i Malutką zostawić, nie bez wielkiego żalu, ale będę je odwiedzać!). Czasami mnie te nowe role przerastają, zwłaszcza, że przyrzekałam sobie, że nigdy żadnych dzieci, a w ciągu najbliższych kilku lat żadnego związku. No cóż. Postanowienia sobie, a życie sobie. Oczywiście, fajnie jest, dobrze jest, ale… naprawdę zupełnie inaczej. To strasznie dziwne, że nagle muszę chcę myśleć nie tylko o sobie i dbać nie tylko o siebie. To dziwne, że czasem wchodzę w rolę prawdziwej mamuśki, która po powrocie z pracy, zanim jeszcze w ogóle przestawi się na tryb domowy (mode „makijaż” off, mode „stanik” off), już pichci dziecku jedzenie, a kiedy trzeba to i potrafi być nieugięta i powiedzieć „pograsz w Minecrafta, jak zrobisz to, o co Cię prosiłam” albo „a do szkoły jesteś przygotowana?” (cholera, na początku myślałam, że będę typem macochy, co dla świętego spokoju da i pozwoli dziecku na wszystko, ale jednak nie, i serio tak czasem rozporządzam!). Dziwne, że nie śpię już sama (a przynajmniej nie tylko z kotami), a jeszcze dziwniejsze, że na spółę wystarcza mi i Konkubentowi jedna kołdra (żartuję sobie, że to właśnie jest miłość, jak nikt nikomu kołdry podczas snu nie zabiera). Dziwne też, że planuję zakupy i myślę, co zrobić następnego dnia na obiad i czy na zrobienie tego obiadu będzie czas czy może jednak lepiej przygotować go dzień wcześniej… Dziwne… no, w sumie to wszystko jest bardzo dziwne! Ale najbardziej chyba to, że taka sytuacja mi całkiem pasuje (no nie powiem, że w 100%, bo nikt nie uwierzy, że pasuje mi, że dziecko się wieczorem drze w ramach zabawy, akurat wtedy gdy ja jestem max zmęczona po robocie, albo, że sześciu kotom trzeba naprawdę często sprzątać w kuwecie)…

Cholera, chyba dorastam. A niech to szlag.

[źródło zdjęcia tytułowego]