ZAWÓD: KURA DOMOWA

Dawno dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami wykiełkował nawet taki pomysł, by kobiety za zajmowanie się domem dostawały wynagrodzenie. Pensję wyceniono na 2500 zł.

Odkąd nie mam pracy*, siedzę w domu i… podobno ciągle siedzę na fejsie. Tak słyszałam. W praktyce wygląda to troszkę inaczej, bo prócz owego „siedzenia na fejsie” robię jeszcze kilka innych rzeczy, np. ogarniam stumetrowe mieszkanie, robię zakupy, regularnie sprzątam po kotach, codziennie lub co drugi dzień gotuję, robię masę prania, i przez pół miesiąca, gdy Zuza jest z nami, staram się dopilnować, by zawsze była przygotowana do szkoły. Staram się wstawać jak najwcześniej, żeby starczyło mi czasu i na te obowiązki i na przyjemności (bo przecież jeszcze biegam, piszę bloga, czytam książki, szyję i uczę się norweskiego – gdzieś to muszę wcisnąć). Jak się więc łatwo domyślić – nie sypiam tyle, ile bym chciała. Ale nie narzekam (no dobra, CZASAMI mi się zdarza, przynajmniej jeśli chodzi o kocie kuwety albo o mycie garów, ale naprawdę tylko czasami!). Bo nie, to nie jest wpis typu „jestem taką męczennicą, tyle pracuję, tak się poświęcam, nie mam życia!”. Chciałam tylko tytułem wstępu, na swoim własnym przykładzie, zwrócić uwagę na to, że mimo, że niby „tylko siedzę w domu”, to jednak w tym domu też jest mnóstwo – uwaga, uwaga, słowo-klucz – PRACY. A zwracam na to tak dobitnie uwagę, bo – wierzcie lub nie – są takie osoby**, dla których „nie pracuję/jestem bezrobotna” to synonim „leżę i pachnę, a mój facet przynosi mi w zębach hajs do stóp”.

Przecież nie wliczając tego nikłego odsetka kobiet, które siedzą w domu, podczas gdy chłopak czy mąż pracuje, gosposia sprząta chatę i gotuje, a niania zajmuje się dzieckiem, myślę, że się wszyscy zgodzimy w następującej kwestii – kobiety, które zdecydowały się lub zostały sytuacją na rynku pracy zmuszone, by zajmować się domem (podczas gdy w zdecydowanej większości przypadków chłopak lub mąż pracuje i łoży na utrzymanie gospodarstwa domowego), TEŻ PRACUJĄ. No bo przecież jak inaczej nazwać utrzymywanie w domu porządku, dbanie o to, by nikt nie chodził w brudnych czy dziurawych łachach, dopilnowanie, by na stole zawsze w porze obiadowej czekał gorący posiłek i by dziecko miało odrobione na następny dzień lekcje? To właśnie jest PRACA, moi mili. Niestety, we wspomnianych przypadkach – praca w formie wolontariatu. Cóż, jak ma się zatrudniać jedną panią do zajmowania się domem, a drugą do zajmowania się dzieckiem, i dopłacać do interesu, to jednak lepiej zostać w domu i samemu to na siebie wziąć (teraz nie mówię o sobie, ale ogólnie). Bo może Was to zaskoczy, ale gosposia i opiekunka do dziecka za darmo robić nie będą!

Ba, powiem więcej – nie tylko te kobiety, które nie pracują, zajmują się domem niczym pełnoetatowa gosposia. Często również te, które mają normalną pracą, wracają do domu i zasuwają w ramach wolontariatu na drugi etat!

Wiecie co, na pewno kojarzycie, że dawno dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami wykiełkował nawet taki pomysł, by kobiety za swoją PRACĘ w domu dostawały wynagrodzenie. Według jednego z badań pensję wyceniono na 2500 zł. Nie są to kokosy, ale też zauważcie – nie jest to najniższa krajowa. Oczywiście, pomysł umarł śmiercią naturalną, ale tak czy siak mamy przynajmniej jakiś podgląd na to, ile mniej więcej ta kobieca fizyczna praca średnio jest warta… Mamy przynajmniej podgląd na to, że TO NAPRAWDĘ JEST PRACA, skoro zasługuje na wynagrodzenie. Samym faktem, że taka dyskusja była, możemy się odrobinkę podeprzeć na dowód, że „siedzenie w domu” to nie tylko cholerne siedzenie na dupie i przeglądanie fejsa…

Niby każdy o tym wie, że gospodyni domowa coś tam robi, tu ugotuje, tu popierze, ale tak naprawdę wcale nie traktujemy tego poważnie. A ja bym bardzo chciała, żebyśmy doszli w końcu do tego etapu, gdy kobieta naprawdę ma wybór i nikomu nic do tego, czy robi karierę, czy „siedzi w domu” i tym domem się zajmuje, czy może jednak jakoś udaje jej się łączyć jedno z drugim. Bardzo bym chciała, by nikogo nie deprecjonowano ze względu na to, czym się zajmuje i czy to jest „prawdziwa praca” czy nie. Naprawdę jest mi przykro, że w tej kwestii wciąż jesteśmy w lesie i, że wciąż dookoła znajdują się tacy, co ze swoimi ubłoconymi buciorami ładują Ci się na chatę i podważają twój autorytet (swoją drogą współczuję takim osobom – muszą mieć strasznie nudne życie, skoro wpieprzają się do czyjegoś).

* już, już chciałam się tłumaczyć, dlaczego nie mam, ale zreflektowałam się, że, na boga, nie jest to niczyj zasmarkany interes – nawet jeślibym sama podjęła taką decyzję, że rzucam pracę i zajmuję się domem, to przecież jest to sprawa wyłącznie moja i Jacka. Dziękuję, dobranoc.

* niestety, nie wśród kompletnie mi obcych anonimów z internetów – w takim wypadku bym się tylko zaśmiała, pomyślała „co za pajac, w dupie był, gówno widział” i zaraz o tym zapomniała, a nie brała to do siebie na tyle, by jeszcze pisać o tym wpis!

[źródło tytułowego zdjęcia]

*

Podobało się? W takim razie polub mnie na fejsbuku i zaobserwuj na bloglovin, aby nie przegapić kolejnych wpisów!