WSPÓLNE FINANSE – TAK CZY NIE?

Niby miłość ci wszystko wybaczy, ale jak przychodzi do wspólnego z partnerem konta w banku i w ogóle wspólnych finansów, to okazuje, że tam chyba było wypaczy, a nie wybaczy Tak że moja dyplomatyczna odpowiedź na pytanie “czy godzić się na wspólne finanse?” brzmi: jeśli partner zarabia więcej, jasne! W przeciwnym wypadku – nigdy w życiu!

No dobra, pośmialiśmy się, wstępne heheszki mamy za sobą, atmosfera rozluźniona… To teraz tak na poważne.

MIŁOŚĆ I ZŁOTE MONETY

Ogółem z tym wspólnym hajsem w związku jest tak, że jeśli ta cholerna miłość jest, i to całkiem spoko, i dobrze się z partnerem dogadujemy, to teoretycznie wspólne konto i wspólne wydatki nie powinny tej harmonii zakłócić. Bo przecież się ze sobą dogadujemy ładnie pięknie, nie drzemy japy z byle powodu i nie walimy fochów na prawo i lewo, tylko jak normalni poważni dorośli ludzie umiemy się ze sobą porozumieć i wszelkie (no dobra, nie ma co kryć, większość) konfliktowe sprawy obgadać na spokojnie. Ale cóż, miłość sobie, a pieniądze sobie. Nie zawsze więc to wygląda tak różowo, jak nam się wydaje, że będzie wyglądać.

PO CO W OGÓLE TO WSPÓLNE KONTO?

Żeby była jasność – mówimy, oczywiście, o przypadku, w którym para mieszka razem. A skoro razem mieszkamy, to i razem konsumujemy, więc logiczne następstwo takiego stanu rzeczy – razem za to płaćmy! Tylko jak to zorganizować? Zawsze razem jeździć na zakupy i się zrzucać? Tak by może i było najwygodniej i najbardziej sprawiedliwie, tylko kiedy na to znaleźć czas tak, żeby obu osobom pasowało, w dodatku co kilka dni? No to może Ty zrób te zakupy, a ja Ci oddam, albo zrobię następne?No dobra, tylko co potem? Upomnieć się? Czekać, aż sobie przypomni?

Głupio się tak upominać o hajs na zakupy, jak taka Matka Polka, co siedzi w domu i nie zarabia i raz na jakiś czas przychodzi do Ojca Żywiciela Rodziny i mówi “dziecku trzeba nowe buty kupić, i nowy zapas mrożonek zrobić, a proszek do prania się jeszcze kończy…”. Nie wiem, jak Wy, ale ja nie lubię się prosić. I tu właśnie do gry wchodzą wspólne finanse.

Ot zakładamy sobie razem konto, a potem razem wpłacamy tam nasze ciężko zarobione złote monety i z nich robimy zakupy (a potem żyjemy razem długo i szczęśliwie, prawda?). Oczywiście, to jest kwestia indywidualna, czy cały zarobiony wór tych złotych monet wpłacamy i żyjemy tylko na tym jednym wspólnym koncie, czy może razem prócz niego każdy ma jeszcze swoje osobiste i tam sobie jakieś zaskórniaki na swoje kaprysy zostawia. Ja rozwiązałam to tak sprytnie, że ja mam 2 konta, jedno własne, a drugie z Jackiem… A Jacek ma tylko to jedno.

DEFINICJE SPRAWIEDLIWOŚCI DOMOWEJ

Oczywiście, jak się już to konto razem założy, to jest jeszcze ta kwestia sporna, ile tam pieniędzy wpłacamy. Tutaj się może pojawić problem, jak się ma różne zarobki, bo każdy jednak patrzy według siebie i według tej swojej sprawiedliwości próbuje przeforsować swoje racje.

1. Skoro razem robimy zakupy, razem gotujemy i jemy i razem, choć jednak osobno, podcieramy sobie tą samą srajtaśmą pupcie, to ile byśmy nie zarabiali, sprawiedliwie będzie podzielić koszty zakupów po połowie.

2. Skoro nie zarabiamy tyle samo, ale razem żyjemy, to wkład w codzienne zakupy niech będzie określonym procentem od naszym zarobków – tak będzie sprawiedliwie.

Najprościej chyba wpłacać cały hajs i nie robić z tego takich ceregieli. W końcu co twoje, to moje , a co moje, to nie rusz! A jeśli o ten wspólny hajs nie zadbamy, żeby na wszystko starczyło, to i głodować będziemy razem, wielkie mi mecyje.

PROBLEMY ZE WSPÓLNYMI FINANSAMI

No własnie – jest jeszcze druga strona medalu, czyli w miarę rozsądne wydawanie tych wspólnych złotych monet. Wiadomo, że na jedzonko, rachunki i inne takie domowe sprawy, czyli – jak to się mówi – na życie, idzie większość, ale poza tym przecież zawsze się coś jeszcze kupi, albo gdzieś wyskoczy. A to nowe buty, a to kino, obiad na mieście, nowe kolorowanki… I szkopuł tkwi w tym, żeby umieć razem upilnować tego hajsu – żeby do kolejnej wypłaty starczyło, i to tak starczyło, żeby to równomiernie rozłożyć – żebyśmy nie musieli się mocno ograniczać w wydatkach, np. żałować sobie tego obiadu na mieście raz na tydzień albo rozjebać hajs na wyprzedaży, a potem do końca miesiąca jeść ziemniaki i gruz. Czyli trzeba nie tylko jakoś ogarniać to rozporządzanie finansami, i nie tylko ogarniać siebie, żeby nie być super ekstra rozrzutnym, ale i też… w razie czego umieć przywołać do porządku partnera. A to może być bolesne, dla obu stron. Bo z jednej strony osoba bardziej ogarnięta z finansami myśli sobie tak “głupio mi zwracać mu uwagę, przecież nie jest dzieckiem, żebym mu mówiła – nie wydawaj pieniędzy na głupoty! Zresztą… to nie są moje pieniądze, tylko nasze, więc jakie mam prawo robić mu uwagi na ten temat?”. Z drugiej ta osoba, której się dostanie (nawet całkiem kulturalnie), myśli “cholera, ja też tyram na to wspólne konto, nie mogę sobie raz na jakiś czas zaszaleć?”.

No i weź to, człowieku, ogarnij tak, żeby dalej była wielka miłość, rzyganie tęczą ze wspólnego szczęścia i dogadywanie się w konfliktowych sprawach jak dorośli poważni ludzie – bez fochów, bez awantur, bez hajs szejmingu i innych patologii.

Wiem, że dla Was jestem Ciocią Mortycją Złotą Radą, ale tu nie doradzę… Temat zostawiam otwarty – do dyskusji w komentarzach. Jeśli macie złotą receptę, to dawajcie! Z mojego doświadczenia wynika tylko tyle, że da się to zrobić (znaczy mieć wspólne finanse i dalej wielką miłość) tylko wtedy, gdy konsekwentnie unika się tematu, a jak się popłynie z hajsem i nagle konto świeci pustkami, to się razem dziwi “ale jak to nie ma już pieniędzy?”.