Mrożące krew w żyłach przygody w Polskim Busie, czyli o tym, jak nie powinna wyglądać podróż. Tylko dla czytelników o mocnych nerwach.
Zaczynamy się już lekko niecierpliwić, kiedy wreszcie, z półgodzinnym opóźnieniem, na zupełnie inne niż w rozkładzie stanowisko podjeżdża Polski Bus wyładowany polskimi turystami, z których zapewne mniej więcej połowa swoje pierwsze kroki w Berlinie skieruje do Primarka (wnioskuję po torbach, które dzierżą ci, którzy już ze stolicy Niemiec wybywają, no i po tym, że nawet my tam zaszliśmy, choć nic nie kupiliśmy, bo były okrutne kolejki, a ja jestem księżniczką i nie mam zamiaru tracić czasu w kolejkach, nawet gdy w grę wchodzi piękna koszulka z Alicją w Krainie Czarów i okulary przeciwsłoneczne w kolorze moich włosów).
Anyway! I ja, i Kajtek zmierzamy więc spokojnie ku stanowisku, na którym zatrzymuje się czerwony autokar, i ze zdziwieniem obserwujemy pościg reszty pasażerów ku nieotwartym jeszcze drzwiom pojazdu, z których przecież najpierw wysypać się muszą ci, którzy przyjechali. Cóż, kiedy w grę wchodzi podróż autobusem, Polacy zachowują się jakby dostali małpiego rozumu. Domyślam się, że zostało im to jeszcze z czasów szkolnych, gdy wszyscy przepychali się pod drzwiami autobusu, aby móc zająć miejsca na samym tyle. Rozum podpowiada, że być może ci ludzie są po prostu już zmęczeni i czym prędzej chcą usiąść, no ale… to ja jestem zmęczona i tak się nie zachowuję (zamiast tego stoję spokojnie, czekając, aż wszyscy upchną swoje bagaże, i snując wizję opychania się frytkami i kiszoną kapustą). Zmęczony człowiek nie ma chyba siły na przepychanki z tłumem?
Uuuf, udało się, w końcu i my upchnęliśmy swoje bagaże i zajmujemy miejsce. Okazało się, że wyścig do miejsca na samym tyle wygrała starsza pani, które teraz trajkocze do telefonu jak nakręcona (być może dlatego siedzi na tym tyle zupełnie sama, my też zresztą nie mamy odwagi zająć miejsca obok niej). Strasznie głośno, jazgotliwe i nieprzerwanie (seriously, zastanawiam się, czy ona jedzie tak przez te kilka minut na jednym wydechu). A ponieważ my siadamy tuż przed nią, a ja, gdy jestem zmęczona, robię się bardzo drażliwa, wtykam nocha w szparę pomiędzy siedzeniami i wpatruję się w staruszkę uporczywie jak jakiś creep. Skutkuje – najwyraźniej wystraszona starowinka kończy rozmowę tłumacząc, że ona w tym busie sama nie jest (a może to tylko pretekst, bo wystraszyła się, że ukradnę jej telefon? W sumie jeśli jakimś cudem widziała mój telefon, to wcale nie dziwię się, że mogła tak pomyśleć).
Jeszcze zanim zaczęli wpuszczać pasażerów do autobusu, martwiłam się, że śmieszki rechoczące na cały regulator usiądą bliski mnie, i – jak się zapewne domyślacie – tak też się stało. Zadziałała tu zasada podobna do tej mówiącej, że jeśli jadę autobusem czy innym autokarem sama w kilkugodzinną trasę, to na 100% na siedzeniu obok mnie usiądzie ogromny grubas, który zaraz zaśnie i zacznie się na mnie uwalać. Na szczęście śmieszki się jednak rozdzieliły i wsiadł tylko jeden. Sam już tak nie rechocze, więc mam spokój. Do czasu, rzecz jasna.
Kiedy nudzi mi się słuchanie muzyki, a wifi wciąż nie działa, bo nadal jesteśmy w Niemczech, i zastanawiam się, co ze sobą zrobić, zaraz znajduję zajęcie. Gdy tylko ściągam z głowy moje słitaśnie różowe słuchawki, do mych uszu dobiega okrutnie głośnie chrapanie z najbliższej okolicy. Moje nowe zajęcie to ustalenie, kto chrapie, i dźgnięcie tej osoby drewnianą laską (tak, żebym nie musiała wstawać, no i żeby dźgnięta osoba obudziwszy się nie zorientowała się, kto ją tak brutalnie zbudził). No bo wiecie – ja bardzo dobrze kojarzę fakty i od razu sobie przypominam, że ktoś do tego Polskiego Busa wsiadał z długą drewnianą laską. Niestety, problem w tym, że:
a. nie wiem, gdzie owa osoba siedzi ani, czy zechciałaby w ogóle pożyczyć mi laskę w tak niecnym celu,
b. nie wiem nawet, kto to chrapie (ale wiem, że to albo śmieszek, albo tajemnicza osoba pokładająca się na siedzeniach tuż za nim).
Zagadka donośnego chrapacza po chwili się rozwiązuje! Właściwie nie rozwiązuje się sama, tylko rozwiązuje ją Kajtek i podsuwa mi gotową odpowiedź – mówi, że to ta stara Ślązaczka chrapie. Chwilę jeszcze tkwię w niepewności, bo ja nie wiem nic o żadnej Ślązaczce, tym bardziej starej… Drążąc temat dowiaduję się jednak zaraz, że z całą pewnością to ta jazgotliwa starsza pani (a jakże!) zmieniła miejsce (chyba serio się mnie przestraszyła!), zwinęła się w kulkę i teraz chrapie w głos, jakby jutra miało nie być. I tylko małe chude nóżki jej wystają kusząco… Tak kusząco, że znów żałuję, że nie mam tej drewnianej laski.
Żałuję tak bardzo, że zaczynam zrzędzić. Kajtek nie ma takiego szczęścia jak ja – nie wziął słuchawek, więc nie może ich założyć, by przestać słuchać mojego kwękolenia, a jakaś głupia gra na iPadzie (przez którą non stop trąca mnie łokciem, o co w mojej wyobraźni robię mu tak karczemną awanturę, że aż kierowca autokaru zatrzymuje pojazd i rozpoczyna pomiędzy naszą dwójką mediacje, które kończą się wspaniałym, filmowym wręcz, pojednaniem, które wszystkich rozczula tak bardzo, że zaczynają klaskać, na co starsza chrapiąca kobiecina budzi się i – dowiedziawszy się, co się właśnie wydarzyło – ukradkiem ociera łezkę wzruszenia, a potem wszyscy razem, tańcząc i śpiewając odjeżdżamy w stronę zachodzącego słońca), w którą gra, nie pochłania go na tyle, by mógł się wyłączyć. Miłość miłością, ale słuchanie jojczenia to zawsze irytująca sprawa, więc zaczyna mnie wyganiać do kibla, żebym tam sobie pomarudziła. No i przy okazji się wysikała, bo na pełny pęcherz narzekam najbardziej, i to od dobrej godziny.
No, ale ludzie, sami powiedzcie – jak tu nie jęczeć i nie biadolić, kiedy to w Polskim Busie nie ma ani frytek, ani kiszonej kapusty, ani nawet nieśmierdzącej toalety normalnych rozmiarów, a na dodatek ktoś Wam za zmęczonym uchem donośnie chrapie, a drugi ktoś trąca Was łokciem, ale tego drugiego ktosia nie możecie zdzielić ani laską, ani nawet pięścią, bo przemoc w związku to patologia?
Oto jednak nagle spływa na mnie błogość, bo przekraczamy granicę i wreszcie wifi zaczyna normalnie działać, i w końcu – no cholera, w końcu, po czterech dniach totalnie offline, bo w hotelu wifi było płatne, a ja nie chciałam naciągać Kajtka na płacenie za moje siedzenie na fejsie albo oglądanie “Przyjaciół” do snu – mogę zająć swoje myśli internetowymi pierdołami i choć na chwilę przestać denerwować się głodnym brzuszkiem, który za nic ma suszone morele i orzechy włoskie, które mam w torebce na takie wypadki, i uporczywie domaga się frytek (gdyby miał rączki i materiały, to pewnie nawet zrobiłby transparent).
Niestety, jak to śpiewała Anna Jantar, nic nie może przecież wiecznie trwać, więc i moja błogość trwa zaledwie chwilę, bo wraz z przekroczeniem granicy w pakiecie z wifi dostaję polskie drogi (po dwóch godzinach jazdy niemieckimi drogami nagle dostrzegam tę ogromną różnicę i już dobrze wiem, czemu wszyscy tak na te nasze polskie drogi narzekają). Co z tego zatem, że mam internety, skoro rzuca mną na wszystkie strony tak, że zaczynam obawiać się nie tylko o swoje życie, ale nawet o życie tej cholernej staruszki, która wciąż chrapie tak głośno, jakby od tego zależało jej życie, a którą ja chciałam trącać drewnianą laską. W chwili obecnej zamiast planować obudzenie jej metodą poszturchiwawczą, boję się, czy nie dostanie zaraz w głowę moim pancernym ThinkPadem, który wskutek tego okropnego trzęsienia może wydostać się z moich rąk (no co, rzuca mną tak, że moje ruchy można by spokojnie interpretować jako wymachy, a że w dłoniach dzierżę lapka, to ktoś mógłby posądzić mnie o zamach na staruszkę – miałby podstawy, bo przecież najpierw się w nią wgapiałam, jakbym chciała zapamiętać na przyszłość każdy szczegół jej pomarszczonej twarzy, a potem odnaleźć ją nawet na drugim końcu świata i dokonać zemsty, no a poza tym zupełnie poważnie rozważałam dźganie jej drewnianą laską).
Nic nie może przecież wiecznie trwać, jak już wspominałam, ale czasami to bardzo dobrze, bo w końcu i ta podróż (niby to tylko cztery godziny – ktoś może powiedzieć, że cóż to jest wobec ludzkiego życia, ale ten ktoś, kto tak twierdzi, z pewnością nigdy z burczącym brzuszkiem nie jechał po polskich drogach Polskim Busem, w którym toaleta śmierdzi i jest tak ciasna, że kiedy grubszej osobie udaje się z niej wydostać, to aż słychać takie samo pyknięcie jak podczas wystrzału korka od szampana, i w którym staruszki albo jazgoczą irytująco do telefonu albo chrapią bezwstydnie, i w którym na dodatek połowa ludzi nie zna takiego wynalazku jak antyperspirant) dobiega końca. A Ty dobiegasz do mety i jesteś diamentem. I dostajesz nawet (nieważne, że najpierw musisz pojechać do Tesco, a potem sobie samodzielnie przygotować żarcie!) swoje upragnione frytki i kiszoną kapustę. I wszyscy żyją długo, i szczęśliwie. Oczywiście prócz chrapiącej staruszki (choć nie, żebym jej źle życzyła, broń borze szumiący, niech sobie żyje i dwieście lat, byleby z dala ode mnie ze swoim chrapaniem), bo staruszki rzadko żyją długo, no ale taki to już ich los.
PS. Jeśli komuś udało się to przeczytać do końca, to moje uszanowanko. Ale ten ktoś przynajmniej wyciągnie naukę na przyszłość, żeby nie jeździć Polskim Busem albo chociaż żeby mieć zawsze ze sobą drewnianą laskę (albo w wersji nowoczesnej – selfie sticka, który przecież jest o wiele mniej kłopotliwy w transporcie) do dźgania chrapiących osób.
*