
MOJE CIAŁO
Moje ciało nie jest idealne. Ba, daleko mu do perfekcji. Wiem o tym. Zdaję sobie sprawę z poszczególnych defektów, niektórych może nawet urojonych. Tylko, że ja wcale nie chcę wyglądać jak idealna laleczka z okładki kobiecego magazynu. Nie pastwię się nad sobą z powodu tego, że tak nie wyglądam.
Nie mam do siebie pretensji. Wręcz przeciwnie – gdy wieczorem w łazience opada ze mnie ubrania, gdy opada ze mnie makijaż i gdy w końcu wyciągam z włosów wszystkie spinki utrzymujące je w ryzach – patrzę na siebie w lustrze i uśmiecham się do siebie. I myślę, że ona, ta z lustra jest super. Że uwielbiam tego niedoskonałego dzieciaka. Z tym jego krzywym wyrośniętym do tyłu kłem, który od razu rzuca (ciekawe, czy tylko mi) się w oczy, gdy szczerzy się od ucha do ucha. I zamiast się złościć, smucić czy co tam jeszcze zakompleksieni ludzie robią w takich sytuacjach, ja wybucham śmiechem, gdy pokazując mojej siostrze brzuch po jakimśtam okresie biegania, słyszę, że dolna jego partia to taka „bułeczka”. I trochę w nosie mam obowiązujący kanon piękna. Chyba duże cycki są super, tak słyszałam na mieście, ale ja lubię swoje „B” maluchy i… no, naprawdę czasem, gdy się obżeram, boję się, żeby mi w cycki nie poszło.
Nie zrozumcie mnie źle, daleko mi jest do hurra-optymistki rzygającej tęczą na widok siebie w lustrze (a niektórzy zapewne tak myślą, bo jestem bardzo pewnym siebie dziewczęciem). I oczywiście, maluję się, żeby ukryć mankamenty cery tak bardzo niedoskonałej, i ćwiczę, żeby bułeczki z brzucha się pozbyć… Ale nie popadam przy tym w obsesję. To nie tak, że nie wyjdę z domu bez makijażu. To nie tak, że ćwiczę ostro dzień w dzień. Nie, nie, nie. Zdecydowanie nie. Tylko, że w międzyczasie wciąż swoje ciało kocham i szanuję i nie odwracam się od siebie w lustrze. I tak słyszę czasem od koleżanek, że mnie nienawidzą (tak, ja wiem, że to nie jest na serio!) z powodu mojej szczupłej figury, więc, hej, chyba nie jest tak źle? Chyba trochę są powody do mruczenia.
Chciałabym przez ten wpis powiedzieć Wam, że praca nad swoim ciałem jest w porządku. I, że lubienie siebie, kochanie swojego ciała, zamiast przyłączania się do litanii koleżanek narzekających przed lustrem na swoje niedoskonałości, też jest spoko. Nawet można spokojnie te dwie rzeczy połączyć. Bo nic dziwnego nie ma w tym, że kobieta chce schudnąć, przytyć, wyrzeźbić sobie mięśnie, doprowadzić swoją cerę do takiego stanu, gdy spokojnie będzie mogła wywalić z domu wszystkie korektory… I fajnie, gdy nam się chce pracować nie tylko nad swoim wnętrzem, ale też nad swoim ciałem, nad powierzchownością (co czasem bywa trudniejsze). Ale nie zapominajmy o tym, że to ciało jest nasze, bez względu na wszystko, i że powinniśmy je kochać już teraz. Nie pastwić się nad nim, nie katować je (niezdrowymi dietami rujnującymi zdrowie, ćwiczeniami ponad możliwości itp.), ale po prostu dbać o nie, troszczyć się o nie. Bo przecież zazwyczaj jest zdrowe i często mimo wszystko silne, i dzięki niemu możemy robić tyle fantastycznych rzeczy, że, cholera, na co tutaj narzekać? Przecież moja „bułeczka” nie stoi mi na drodze do spełniania marzeń. Kiepska cera też nie. I może dziś nie przebiegnę ciurkiem dziesięciu kilometrów, ale mogę pójść spacerkiem i tak też dojdę tam, gdzie chcę.
[źródło tytułowego zdjęcia]*