CZY WYZWANIE „52 KSIĄŻKI W ROK” MA SENS?

Ponieważ kilka* razy spotkałam się już na blogach z wpisami „dlaczego nie przeczytam 52 książek w rok”, postanowiłam stanąć w obronie wyzwania i wytłumaczyć jego sens z mojej perspektywy.

*No dobra. Tak naprawdę to nie kilka, a jedynie dwa razy (ostatnio np. u Hush, swoją drogą pozdrawiam koleżankę z dzielni!), ale przyklaskujące tym wpisom komentarze przekonały mnie o tym, że temat warto jednak poruszyć też z drugiej strony.

A więc do dzieła, miejmy to z głowy!

Jestem zwolenniczką teorii, że każdy sądzi według siebie, czy, jak to się inaczej mówi, mierzy swoją miarą. Ja na ten przykład jestem zakochanym w książkach molem książkowym, który najchętniej czytałby od zmierzchu do świtu, ale… ma problemy, żeby się do tego zmotywować. Bo wiecie – tu internety, tam blogasek, no i jeszcze trzeba mieć rękę na pulsie, jeśli chodzi o koty (przypominam, że mam ich 6!) i armagedon, jaki rozpętują mi w domu. Bywa ciężko. Ale jestem absolwentką zarządzania, takim stworem, który jak myśli „cele”, to od razu myśli „SMART”. I sobie te cele tym właśnie sposobem wyznacza. Z naciskiem ma M jak mierzalne i A jak ambitne. Ja po prostu wiem, że to działa (przynajmniej na mnie!) i że mi trzeba motywacji, trzeba narzucenia samodyscypliny. Jak powiem sobie „będę czytać więcej”, to nic z tego nie wyjdzie. A jak powiem sobie „przeczytam tyle i tyle książek w takim i takim czasie”, to znając siebie jestem pewna, że będę do tego dążyć. Od kilku lat rokrocznie wyznaczam sobie taką książkową normę i zawsze mi się udaje jej dotrzymać, a nieraz i przekroczyć!

Wydaje mi się… Ba, nie tylko mi się wydaje, ale ja wręcz mam ogromną nadzieję, że skoro mam tak ja, to i mają tak inni. Że nikt wcale nie bierze udziału w tym wyzwaniu stricte dla samej rywalizacji, dla bezrefleksyjnego nabijania tych przeczytanych książek. No po prostu sobie nie potrafię sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł startować w konkurencji (bądź co bądź, to jest WYZWANIE, a więc jednak pewna konkurencja, chociażby z samym sobą, ze swoim lenistwem, prokrastynacją), której się choć trochę nie lubi, zwłaszcza, gdy jest ona tak czasochłonna! Myślę, że ludzie, którzy zobowiązali się, że przeczytają te 52 (czy ilekolwiek!) książki w ciągu tego roku, to podobni jak ja mole książkowi albo osoby do tego miana aspirujące. Chcą czytać, ale jednak troszkę w siebie nie wierzą – nie ufają samym sobie, że się tak po prostu zmobilizują do tego czytania. I stąd pomysł, by wziąć udział w wyzwaniu!

Nie wiem, skąd pomysł, że chodzi tutaj o czytanie na akord… Można wszak książki pożerać szybko (choć średnio 1 na tydzień to takie dość… średnie tempo, to naprawdę nie jest duża prędkość lub częstotliwość czytania, biorąc pod uwagę, że przeciętna książka ma 200-400 stron), ale jednocześnie z przyjemnością! Przecież (jestem tego pewna!) każdy, kto lubi czytać, ma taką swoją własną, pewnie ciągle się rozrastającą, listę książek do przeczytania. Ja na przykład obawiam się, że życia mi nie starczy, by wszystkie pozycje z tej mojej listy odhaczyć! A jeśli nawet ktoś takiej listy nie ma, bo np. dopiero wziął się z czytaniem za bary (liznął i mu posmakowało!), i nie wie, po jakie tytuły w następnej kolejności sięgnąć, to, kaman, przecież nie sięgnie po byle jaką książkę na oślep. Może zapyta znajomych o ich ulubione książki, może poczyta opinie w internecie, a może zapyta pani bibliotekarki o rekomendację? I pewnie mu się ta książka spodoba, a jeśli nie, to ją odłoży bez żalu i bez zmuszania się, i po prostu sięgnie po inną, którą już przeczyta z prawdziwą przyjemnością.
Trochę się rozwlekłam, więc tak w pigułce – chodzi mi o to, że z pewnością w tym wyzwaniu nie chodzi o bezmyślne nabijanie pozycji na swojej czytelniczej liście, ale o częstsze czytanie książek, które sprawią przyjemność, być może sprowokują jakieś refleksje (choć niekoniecznie, nie każda książka ma to zadanie!), dadzą do myślenia. Czy to jest czytanie na akord? Nie sądzę. Uwierzcie mi, byłam robolem pracującym na akord, wiem, co mówię!

Zarzut, z którym spotkałam się w stosunku do tego czytelniczego wyzwania, to „zmuszanie się do czytania”. Ktoś w komentarzu u Hush napisał „(…)gdybym wzięła w tym udział, po jakimś czasie pewnie czytałabym nie dla przyjemności, a dlatego że czułabym jakiś przymus. A ja nie lubię być przymuszana.”. Seriously? Wybaczcie, ale nie wierzę, że to ma być poważny rzeczowy argument. Ja takie argumenty uważam za trochę wymyślone na siłę. Wszak nikt nikogo nie zmusza do udziału w wyzwaniu, jakimkolwiek! Człowiek robi to sam z siebie, tak samo jak sam z siebie wyznacza sobie w życiu różnorakie cele. Nie widzę różnicy między tym celem a innymi, jakie sobie na ten rok wyznaczyłam. Chcę mieć pracę – planuję, że ją znajdę! Chcę dużo czytać – planuję, że tak będzie i wyznaczam sobie cel, który mogę zmierzyć i potem określić, czy udało mi się go spełnić. Proste! Poza tym plany zawsze można zmienić – czując, że wywiera się na sobie zbyt dużą presję czytania pod kątem samego wyzwania, można to wyzwanie rzucić w diabły! Czy ktoś nas z tego rozlicza? No nie. Ba, osób, które do tego wydarzenia na fejsie się zapisały jest tak wiele, że pewnie nikt nie zarejestruje, jak część odpadnie. Więc bardzo proszę, nie wygłupiajmy się, że to zmuszanie się, aby czytać wbrew swej woli. Jesteśmy dorosłymi, wolnymi ludźmi, do licha!

Kolejny element, który chcę poruszyć, to wyścigi w czytaniu. Z takim zarzutem również się spotkałam. Cóż, dla jednych to wyzwanie to rywalizacja z samym sobą (dam radę czy nie?), a dla innych jednak trochę wyścig, no i… co z tego? Co jest złego w rywalizacji? Ja ją lubię! Jak intensywnie biegałam, to czułam dumę, gdy wchodziłam na endomondo i widziałam, że mam o kilka czy kilkadziesiąt nawet minut lepszy czas niż koleżanka. To jest coś złego? Element rywalizacji jest fajny, jeśli nas do czegoś pożytecznego mobilizuje! Wiadomo, że wyścig dla samego wyścigu, czyli w tym konkretnym przypadku czytanie dla samego czytania, bez zastanowienia, byle czytać, byle zaliczyć, osiągnąć wynik i najlepiej szybciej niż inni, to słaba opcja i zupełnie nie ma sensu. Ja jednak wierzę, że osób uskuteczniających taki nonsens znajdzie się znikomy odsetek, bo, tak jak wyżej napisałam, po cholerę konkurować w czymś, czego się nie lubi i co na dodatek pochłania dużo czasu?

Pozostaje jeszcze kwestia tego, co czytamy. Moim zdaniem, to… niczyj interes! Jak ktoś lubi „zmierzch”, to niech czyta „zmierzch” i tego typu literaturę. Kto inny sięgnie po Tołstoja i też spoko! Dla mnie główna rola, jaką mają spełniać książki, to sprawianie mi przyjemności. Poszerzanie horyzontów, refleksje, jakaś nauka, wnioski – to swoją drogą i nie jest to dla mnie wymogiem (choć, oczywiście, lubię, jak coś z książki pożytecznego wyniosę). Najważniejsza jest odczuwalna przyjemność z czytania! Ja akurat lubię literaturę z różnych półek, ale nawet gdybym pochłaniała jedynie Grocholę czy nawet… nie wiem, Harlequiny, to co z tego? Who cares? To moja i tylko moja sprawa (chyba, ze dzielę się przeczytanymi tytułami z Wami na blogu i pytam o opinię, to co innego). Ja nikomu do biblioteczki nie zaglądam i staram się nie oceniać. Na nikim też nie mam zamiaru robić wrażenia tym, co czytam. Jeśli lubimy czytać, czytajmy! Czy robimy to dla czystej rozrywki, czy dla poszerzenia horyzontów, czy dla możliwości zabłyśnięcia wśród znajomych znajomością klasyki, po prostu czytajmy! I nie rozliczajmy przy okazji innych z tego, co oni czytają i w jakim celu.

Okej, najważniejsze punkty chyba udało mi się poruszyć. Teraz Wasza kolej! Jakie jest Wasze zdanie w tym temacie? Jesteście za, przeciwko czy może w ogóle macie to całe wyzwanie „52 książki w rok” kompletnie w nosie?

[źródło zdjęcia tytułowego]