CHŁAM OF MY LIFE

Przeczytajcie tę recenzję dla swego własnego dobra – żeby nie naciąć się na chłam, podczas czytania którego człowiek traci wiarę w ludzką rasę.

Znacie to uczucie, gdy czytacie książkę i już po kilku stronach wiecie, że to będzie jedno z najlepszych literackich arcydzieł Waszego życia? Że nigdy go nie zapomnicie i będziecie wracać do niego jeszcze wielokrotnie? No właśnie. Z „blogostanem” jest nieco podobnie, tylko że na odwrót – nie będę do tej książki wracać, ale z pewnością nigdy jej nie zapomnę. Taki chłam trudno wymazać z pamięci! O takim chłamie trzeba napisać – ku potomności, żeby nikt nigdy więcej nie odważył się po tę książkę sięgnąć… No, chyba, że dla śmiechu. Albo dla poszerzenia wiedzy w kierunku pisania – żeby wiedzieć, jak NIE pisać książki.

Ale zacznijmy od początku. O co chodzi? Co mnie tak zraziło i zniesmaczyło?

Cóż, książka jest o blogerce, więc jacha, że chętnie po nią sięgnęłam, tytuł rzucił mi się w oko w bibliotece. Już po przeczytaniu opisu na okładce wiedziałam, że to będzie coś w stylu „blogi to zło, internety to piekło, wciągają w swą otchłań i nijak się nie można uwolnić!”. No, sami patrzcie na ten opis:
„Dla Sylwii ucieczką od problemów: chłopaka myślącego tylko o zabawie, szefa zalegającego z wypłatą, matki niemogącej sobie poradzić ze zdradą męża oraz tajemnicy ojca, jest założenie bloga.
Początkowo to tylko forma rozrywki, jednak z czasem blogowanie wciąga dziewczynę coraz bardziej, stając się prawdziwą obsesją. Antidotum na kłopoty powoli staje się trucizną…”

Postanowiłam jednak mimo wszystko to przeczytać, chociaż po to, by zobaczyć, czy moje założenia (czy raczej podejrzenia) się sprawdzą i w jakiej formie zostanie to wszystko podane…

Zaczęłam czytać i już po kilku stronach trafiam na takie kwiatki:
„- Nie przepadam za czytaniem książek.
– To co czytasz? Gazety? Ulotki? – Jarek zaczął się wygłupiać.
– W książkach wszystko jest takie… takie… – Sylwia zacisnęła usta, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa [nic dziwnego, że nie mogła – skoro nie czyta, to zasób słownictwa pewnie biedniutki – taka moja mała uwaga] – takie rozciągnięte. Niebo jest wyjątkowo bezchmurnym i bladoniebieskim sklepieniem niebieskim. Drzewo nie jest po prostu drzewem. Jego brązowe i powykręcane gałęzie rozpościerają się nad bohaterem. Bohater, zamiast się zakochać, czuje niesamowite ciepło rozgrzewające go od środka, jego krew zaczyna płynąć coraz szybciej, uderzając o falochron mózgu. Rozumiecie, o co mi chodzi? [tak, o to, że jedyne książki, jakie miałaś w ręku to Harlequiny] – Yhm – przytaknęła Beata – W książkach zawsze drażniły mnie opisy. Przesyt przymiotników. Masakra. Lubię konkrety. Szkoda mojego czasu na odczytywanie wyrazów bez znaczenia.”
i już wiem, że to nie może być dobra książka. Odkładam z niesmakiem na półkę… a po kilku dniach sięgam znów, czytając z masochistyczną przyjemnością, by przekonać się, czy może być gorzej. Mogło.

Z mojego doświadczenia mola książkowego wynika, że do głównego bohatera pała się sympatią, nieważne, czy to seryjny morderca, czy znudzona życiem małomiasteczkowa bibliotekarka. Tak się zazwyczaj przywiązuje czytelnika do książki. Podczas czytania, kibicuję raczej głównemu bohaterowi lub bohaterce, z wypiekami na twarzy śledząc jego/jej losy, bo go/ją po prostu lubię. Zastanawiam się więc, co chciała osiągnąć autorka tej książki kreując główną bohaterkę, dziewczę w moim wieku, które w dodatku lubuje się w blogowaniu, więc stanowi dobry materiał na bohaterkę, którą mogłabym polubić, na totalną kretynkę, której życzę jak najgorzej (bo tak byłoby lepiej dla niej samej, może by w końcu zmądrzała) i oddycham z ulgą, gdy przychodzi do unhappy endu… No bo powiedzcie sami, czy można polubić kogoś, kto poza tym, że na starcie przyznaje, że nie lubi czytać książek, jest skrajnie naiwną hurra-optymistką, która, gdy ktoś na nią pluje, mówi, że to deszcz pada. Najlepszy przykład, jaki przychodzi mi na myśl, by opisać bezmiar głupoty, totalnie zaślepienie i fakt życia w jakimś urojonym pięknym świecie głównej bohaterki, to fragment, gdy na weselu szuka ona swojego chłopaka Patryka:
„- Znajdzie się – stwierdziła i skierowała się w stronę toalety.
Gdy złapała klamkę, drzwi się otworzyły. Uskoczyła w ostatniej chwili. W przeciwnym razie zostałaby uderzona. [no shit, Sherlock!] Z damskiej toalety wyszedł uśmiechnięty Patryk.
– Szukałam cię…
– To znalazłaś… – burknął.
– Pomyliło ci się kółeczko z trójkącikiem? – Sylwia wskazaqła na tabliczkę z kółkiem, która znajdowała się na drzwiach [no tak, trzeba było to wyjaśniać, bo inaczej czytelnik w życiu by się nie domyślił, o jakie kółeczko i trójkącik może chodzić Kaman!]
Patryk nie usłyszał jej, bo wyszedł na dwór. Sylwia weszła do środka. Przy lustrze stała Weronika i poprawiała sobie makijaż. Miała dziwnie czerwone i nabrzmiałe usta.”
Czujecie to?

O właśnie, skoro już nieco seksualnego akcentu weszło, to kolejną paskudną cechą tej książki jest fakt, że ni z tego ni z owego gdzieś w samym środku z pamiętników pensjonarki robi się „50 twarzy Greya” – do akcji wchodzą jakieś pseudoerotyczne opisy, których nie powstydziłby się żaden napalony gimnazjalista… Bo nie wierzę, by napisała to dorosła kobieta… Sprawdźcie to [tylko nie pijcie niczego w trakcie, bo możecie parsknąć napojem w monitor]:
„Oddech Patryka stał się krótki i urywany. Sylwia poczuła przyjemne skurcze. Jej pochwa dawała znać, że musi szybko zaprosić go do siebie. Inaczej eksploduje”
Aż chciałoby się zapytać – a o czym daje znać twoja pochwa?

Bohaterka – naiwna idiotka, która nie tylko łyka wszystko jak młody pelikan, ale i wmawia sobie takie wierutne bzdury (np., że skoro jej eks chce się z nią spotykać tylko na seks, to znaczy, że mu na niej ZALEŻY i dzięki układowi „seks-kumple” go odzyska!). Drewniane dialogi, które w głowie odtwarza się niczym rozmowę robotów, bez żadnych emocji. Pseudoerotyzm za pięć złotych… Ach, i główne przesłanie książki, które można streścić słowami „facet to świnia” (poważnie – ma tu ANI JEDNEGO pozytywnego męskiego bohatera, wszyscy albo zdradzają albo są takimi przygłupami, którzy nie mają kogo ani z kim zdradzać, ewentualnie strzelają focha i znikają z fabuły). No i ta demonizacja internetów (tak, tak, nie pomyliłam się co do tego!)… Czy trzeba czegoś więcej, by uznać książkę za chłam życia? Nie wiem, jak dla Was, ale na moje czytelnicze nerwy to stanowczo za wiele! Jeżeli ktoś coś tak tragicznego wydał (gdy czytałam Jackowi fragmenty, uznał, że to nie może być na poważnie i wysunął supozycję, że może to taki pastisz na blogerów!) to znaczy, że świat zmierza ku zagładzie. Nie widzę innej opcji!

[tytułowe zdjęcia z mojego instagramu]