TRUDNA SZTUKA BYCIA MIŁYM
Dzień totalnie z dupy. Dopadła mnie taka migrena, że jedyne, na co mam ochotę, to umrzeć, i z tego powodu nie jestem nawet w stanie pracować, a umówiłam się z klientem, że moje pierwsze zlecenie ogarnę i wyślę mu właśnie tego dnia. Oczywiście, poza tym mam jeszcze tysiąc innych rzeczy do zrobienia, a nie jestem w stanie zrobić żadnej. Zmuszam się w końcu, żeby załatwić „sprawy na mieście” i w międzyczasie wchodzę do sklepu. Przy kasie siedzi najzwyklejsza kasjerka typu pani Grażynka, taka, wiecie, szara myszka w średnim wieku. Jest naprawdę miła (ale nie typu słodka do porzygu, tylko po prostu grzeczna i sympatyczna), komplementuje moje legginsy, ucinamy sobie krótką nic nieznaczącą pogawędkę… I nagle jakbym się nieco lepiej poczuła! Zwykły miły człowiek, zwykły prosty gest zrobił mi dzień, wow, nagle przestałam czuć się jak kupa.
*
Idę do CCC po odbiór butów z reklamacji. Chciałam zwrot hajsu, ale mi je naprawili – dobra, niech będzie, nie będę się czepiać, whatever. Odbieram te buty, pani sprzedawczyni mi je przynosi, mówi, żeby sprawdziła, czy wszystko okej. Sprawdzam – no niby naprawione, tyle, że brudne. Grzecznie zwracam na to uwagę, a pani ekspedientka, która i wcześniej jakaś zbyt sympatyczna nie była, rzuca pretensjonalnym tonem:
– Chce pani się odwołać?
– No w sumie mogę… – odpowiadam taka trochę niezdecydowana.
Babsztyl podaje mi czystą kartkę i długopis i zajmuje się swoimi sprawa. Zaczynam pisać, ale dopadają mnie wątpliwości. W końcu chcę, żeby to było dobrze napisane, więc pytam, wciąż grzecznie:
– Mam napisać, że odwołuję się od decyzji na temat reklamacji czy… od czego?
– Nie wiem, to pani się odwołuje!!! – rzuca babol takim tonem, jaki zazwyczaj jest zarezerwowany dla „spierdalaj”.
Piszę więc to cholerne odwołanie jak umiem najlepiej, oddaję i wychodzę ze sklepu totalnie rozwścieczona, rozważając, czy nie złożyć na tę wiedźmę skargi. Taka pierdoła, a już zepsuła mi dzień.
*
Zastanawiam się, kiedy zapomnieliśmy tego, czego uczyli nas za dzieciaka – żeby być uprzejmym, używać trzech magicznych słów, mówić sąsiadom „dzień dobry” i przeprowadzać staruszki przez pasy. Nie mówię o lizaniu sobie nawzajem dup i werbalnym smyraniu się po majciorach, tylko o zwyczajnym szacunku do drugiego człowieka, każdego człowieka (no dobra, prócz tych, którzy sami nas traktują jak śmieci), a nie tylko do najbliższych. Jesteśmy w końcu dorosłymi ludźmi (przynajmniej większość czytelników tego bloga, jak zakładam ze statystyk), dawno mamy za sobą okres nic nieznaczącego i nic niewnoszącego buntu wobec rzeczywistości przejawiającego się tym, że drzemy ryje i szarpiemy się między sobą na pankowych koncertach, pokazujemy środkowy palec kierowcom, którzy na nas trąbią (hehe, może tego akurat za sobą nie mam, ale cichutko) i nigdy pierwsi nie mówimy „dzień dobry” sąsiadom, a w tramwaju zamiast „przepraszam” rzucamy do współpasażera „suń dupę”. Powinniśmy umieć się zachować.
Nie chodzi tylko o zasady. To nie tak, że mówimy to „dzień dobry” i „przepraszam” i „miłego dnia”, bo tak trzeba. Chodzi raczej, jak mniemam, o to, by jakoś ze sobą wzajemnie koegzystować w dobrych stosunkach – w końcu wszyscy żyjemy w tym społeczeństwie i ciągle mamy ze sobą styczność – częściej czy rzadziej, ale mamy. Jeżeli traktujemy się wzajemnie z szacunkiem, okazujemy jakąś tam sympatię, to po prostu żyje się lepiej, jakoś tak prościej. Nawet jeśli wmawiamy sobie, że gunwo nas obchodzi to, co kto o nas myśli i sami sobie kreujemy swój świat, to nie oszukujmy się – i tak choć przez chwilę większość z nas ma wkurwa, gdy ekspedientka w sklepie potraktuje nas jak śmiecia, jakiś buracki kierowca wpieprzy nam się prosto przed maskę wymuszając pierwszeństwo czy kiedy trafimy na rozpychającego się łokciami typa w autobusie… A to przecież własnie objawy braku szacunku i kultury. O ile milej mija człowiekowi dzień, gdy pani w piekarni na dzień dobry miło zagaja (true story! zwłaszcza robi to dzień, jak się musi wstać o 6-ej, gdy się człowiek nie wyspał i jeszcze z na wpół przymkniętymi powiekami do tej piekarni dyma), współuczestnicy ruchu drogowego respektują zasady panujące na drodze, nikt przez okno nie krzyczy na innych kierowców „świnie! kurwy!” (też true story, ostatnio się na takiego typa natknęliśmy), a współpracownicy zamiast odburknąć „dzień dobry” uprzejmie się z wami witają…
To naprawdę nie jest trudne – wystarczy zacząć. Nie mówię, żeby innym ludziom od razu nadskakiwać, bez przesady. Po prostu co ci szkodzi kłaniać się sąsiadom, życzyć „miłego dnia” na do widzenia albo raz na ruski rok wnieść na górę ciężkie zakupy sąsiadce, która – widzisz – ledwo już dyszy i sama pewnie z tymi siatami na górę się doczłapie za kilka godzin. Uprzejmość jest zaraźliwa – rzadko kiedy zdarza się, że ktoś na twoje „dzień dobry” ci coś odwarknie (ale, niestety, jak widać na załączonej drugiej historii, zdarza się jednak, bo buraki się zawsze znajdą) – nawet gdyby miał ochotę, będzie mu… głupio. No i karma wróci (na co przykładem jest ta moja pierwsza historyjka z panią ze Społemu) – też zaczniesz być przez ludzi uprzejmiej traktowany.
Może i nie zmienisz świata, gdy powiesz kasjerce w supermarkecie „miłego dnia” na pożegnanie, ale możesz w ten sposób przyczynić się do tego, że faktycznie będzie miała milszy dzień – właśnie dlatego, że ktoś okazał jej sympatię. Wydaje mi się, że warto i że wcale to nie jest takie super trudne, by wcielić to w życie.