FREELANCE TO NIE RURKI Z KREMEM

Jak w praktyce wygląda freelance? No na pewno nie tak, jak to sobie wyobrażałam. Ale też jest zajebiście!

Kiedyś myślałam, że praca w domu to coś wspaniałego. Marzyłam wręcz o tym, by pracować zdalnie, i to na własny rachunek. Wyobrażałam sobie, że to będzie takie proste, że…

  • będę się dzień w dzień wysypiać,
  • będę pracować mniej, a zarabiać więcej,
  • mogła sobie zrobić wolne, kiedy tylko zechcę, bez żadnych konsekwencji,
  • będę robiła li i jedynie to, co kocham,
  • zlecenia będą się sypać niczym manna z nieba.

Ach, naiwne dziewczę ze mnie było, ale życie szybko te moje poglądy zweryfikowało. Okazało się, że – no niestety, sory maleńka – freelance to nie rurki z kremem, praca na własny rachunek wcale nie jest taka różowa.

Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to że przy minimum aktywności z mojej strony, zlecenia wcale się nie sypią jak manna z nieba. Ba, prawie wcale się nie sypią! A jeśli już, to jakieś marne, nudne, słabo płatne. Oczywiście, to była MOJA wina i teraz o tym wiem, ale wtedy… Wtedy byłam zniesmaczona tym, że nikt się nie poznał na moim talencie i nie chce płacić mi milionów monet za teksty na wspaniałe tematy, najlepiej wymyślone przeze mnie. Całe szczęście, że poszłam po rozum do głowy i zaczęłam super ekstra intensywnie szukać zleceń. No i je znalazłam. Albo one znalazły mnie. Musiałam jednak ich poszukać. A tego nie lubię. Wiem, że to jest moja inwestycja w przyszłość, ale samą czynność szukania zleceń, ustalania warunków, targowania się itp. robię zupełnie za darmo. A nie lubię ani robić za darmo, ani w ogóle za bardzo kontaktować się z klientami (nie dlatego, że są klientami, tylko dlatego, że są obcymi ludźmi, a ja nie znoszę załatwiania spraw z obcymi ludźmi, mam jakąś taką fobię czy coś). Całe szczęście, że kontakt zwykle ogranicza się do mejlowego, bo jakbym miała jeszcze do nich wydzwaniać i wszystko ustalać telefonicznie, to chyba bym umarła.

Druga sprawa – pracować mniej, zarabiać więcej? Haha! Chciałoby się! Zarabiam, oczywiście, więcej. Nawet więcej niż się spodziewałam, że będę zarabiać po zaledwie pół roku w zawodzie. Ale pracuję też, niestety, więcej. Bywa, że mój dzień pracy trwa 10 albo nawet 12 godzin… Obawiam się, że trochę jest tu winna moja kiepska organizacja pracy, ale jakby się policzyło godziny, z pewnością wyjdzie ich o wiele więcej niż na etacie (w tym miesiącu policzę!). Poza tym na moją pracę nie składa się samo pisanie (ach, byłoby pięknie!), ale też:

  • wyszukiwanie zleceń, o czym wcześniej wspominałam;
  • research do tekstów (nie zawsze, ale przeważnie, choć od jakiegoś czasu mam od tego człowieka);
  • korekta tekstów;
  • bieżący kontakt z klientem;
  • wystawianie umów i rachunków (najpierw trzeba te rachunki poobliczać jeszcze).

A gdy będę miała własną działalność, to dojdzie mi jeszcze kilka punktów.

Co do wolnego natomiast… Ech, jasne, że mogę sobie zrobić wolne, kiedy chcę. No chyba, że już ustaliłam termin zlecenia. Wtedy jak zrobię sobie wolne, to potem muszę to wolne odrobić, żeby być słowną wobec klienta. Zatem jeśli w dzień się polenię, to potem pracuję w nocy. Albo jak pośpię sobie do oporu, to potem cały czas, który mi został do pójścia spać, ostro cisnę. No a jeżeli już wcześniej sobie ustalę zapas czasu, żeby mieć też trochę wolnego, to też będzie to kosztem mojego dochodu, bo przecież nikt mi za darmo pieniędzy nie da!

Tak że taaaak… Nie jest wcale AŻ TAK kolorowo, jak to sobie Ciocia Mortycja wyobrażała. Trzeba swoje przepracować i wiele z siebie dać, ale wiecie co? Nie zamieniłabym tego na żadną pracę na etacie! To naprawdę fajnie pracować na swój własny rachunek, na swoich własnych zasadach. Bywa ciężko, bywają kryzysy, bywam niewyspania i wkurwiona ze zmęczenia. Ale pracuję dla siebie – nikt mnie z tej pracy nie wyrzuci, nikt nie narzuci mi zleceń, których bym nie chciała robić, nikt nie odmówi mi urlopu czy „wyjścia” wcześniej z pracy. Mogę pracować o dowolnej porze dnia i nocy. Mogę podczas pracy siedzieć w ulubionej kawiarni albo – wręcz przeciwnie – pokładać się w łóżku w piżamie i puchatych skarpetach. Nie mam dress codu! Nikt się nie zniesmaczy moimi nowymi tatuażami (co miało miejsce w mojej poprzedniej pracy – szefowa powiedziała mi, że jakby była moją matką, to za te tatuaże dałaby mi LANIE!). No i mogę w każdej chwili zrobić sobie przerwę (dłuższą niż ustawa przewiduje!), wrzucić coś na ząb, pójść do knajpy na obiad albo na kawę z przyjaciółką. Fakt, bywa ciężko i jest kilka takich rzeczy, których nie lubię i nie podobają mi się w byciu wolnym strzelcem, ale i tak jest super! Jeśli więc myślicie o pracy na własny rachunek, przygotujcie się, że nie będzie tak lekko, jak sobie może wyobrażacie, ale wiedzcie też, że bycie sobie szefem będzie warte tych poświęceń, cięższych momentów, niedospanych nocy i nielubianych obowiązków.

*

Podobało się? W takim razie polub mnie na fejsbuku i zaobserwuj na bloglovin, aby nie przegapić kolejnych wpisów!