BUNT WOBEC RZECZYWISTOŚCI

Kojarzysz te chwile, gdy ze stresu boli Cię brzuch, gdy ze smutku chce Ci się usiąść i płakać, i po prostu tak bardzo nie masz siły by żyć, że kusi Cię pogrążenie się w tej bezpiecznej otchłani beznadziei? Co wtedy robisz?

Pozwól, że coś Ci opowiem.

Rok temu rozstałam się z chłopakiem. To był mój pierwszy w życiu poważny związek. Trwał kilka lat i, wiesz, myśleliśmy już o wspólnej przyszłości. O tym, żeby razem zamieszkać i takie tam. No i nie wyszło, po prostu coś nie zagrało, więc się rozeszliśmy, każde w swoją stronę. Było mi smutno, to oczywiste. I na początku chciałam po prostu wypłakać wszystkie łzy, pójść spać i przespać miesiąc, dwa, może osiem, a potem obudzić się i już o tym wszystkim nie pamiętać. Z drugiej strony pomyślałam, że cholera, życie się wciąż toczy, a ja naprawdę nie mam czasu do marnowania, zwłaszcza, że za 4 tygodnie miałam bronić licencjat. I wcale tak naprawdę nie chciałam się smucić. Chciałam normalnie żyć, bez tego myślenia „co by było gdyby”. Zamiast płakać chciałam być szczęśliwa, nie przejmować się, robić swoją robotę. Tupnęłam nóżką i się zbuntowałam. Nie płakałam. Obroniłam licencjat i wzięłam się do dalszej roboty. Zaczęłam dużo działać. Mało spałam, za to dużo czytałam, zaczęłam biegać, zapisałam się na kurs prawa jazdy i pewnie jeszcze zrobiłam milion innych rzeczy. Na początku to było po to, żeby zająć czymś myśli, ale wkrótce te wszystkie zajęcia zaczęły mi sprawiać prawdziwą frajdę. I w sumie dzięki temu teraz jestem tu, gdzie jestem, robiąc te wszystkie fantastyczne rzeczy, które chcę i lubię robić.

Bunt wobec rzeczywistości jest dobry. Wcale nie musisz się przecież godzić na wszystko, co Cię spotyka i wcale nie musisz przeżywać tych wszystkich emocji, które Cię wtedy zalewają.

Oczywiście, rozumiem, że niektórzy muszą przeżyć tę „żałobę” – czy to po chłopaku, dziewczynie czy po utraconej pracy czy… czymkolwiek lub kimkolwiek. Nie chcę odbierać Ci prawa do zmartwień. Polecam natomiast wyznaczyć sobie deadline tej „żałoby”, a potem się zbuntować i odzyskać równowagę. To działa. Najpierw robisz coś, żeby zająć myśli. Angażujesz się w mnóstwo projektów, by nie pozwalać smutkowi czy wściekłości Cię zdominować, a potem nagle zauważasz, że te emocje już minęły, po prostu znudziło im się męczenie Ciebie i sobie poszły w siną dal.

Zasada buntu działa też, gdy uczę się czegoś nowego. Kiedy mi na początku nie wychodzi, wkurzam się ostro i przysięgam sobie w duchu, że nigdy więcej. Po co mam się męczyć i stresować, że mi nie wychodzi? Ale po jakimś czasie ta wściekłość z cyklu „nigdy więcej!” zmienia się w determinację „ja Wam jeszcze pokażę!”. Tak było wczoraj, gdy pierwszy raz byłam na salsie. Okropnie mi nie szło – nie mogłam zapamiętać części ruchów, myliłam się, ruszałam się jak kłoda drewna. Zestresowałam się, poirytowałam i powiedziałam sobie w duchu, że już tu nie wrócę. Podczas drugiej godziny tych moich nieporadnych ruchów przypomniałam sobie, jak było z moim kursem prawa jazdy… Po pierwszej godzinie wysiadłam z auta przestraszona, zlana potem i pewna, że te 30 godzin nie starczy mi na to, by zapanować nad samochodem na tyle, by wyjechać na miasto. Pod koniec drugiej godziny wyjechałam na miasto. Po dziesięciu zaczęłam się cieszyć jazdą i nie mogłam doczekać się kolejnej. I gdy na tej cholernej salsie przypomniałam sobie o tym, automatycznie wyluzowałam – zaczęłam zwyczajnie śmiać się ze swoich pomyłek – i jednocześnie nabrałam pewności, że w końcu ogarnę te kroki i jeszcze zacznę poruszać się zmysłowo, a nie jak kukła. Wracając do domu, stojąc na światłach, ukradkiem ćwiczyłam sobie kroki, te wszystkie pa-ki-ki i su-zi-q i cholera wie, co tam jeszcze, i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że jeszcze pokażę na co mnie stać. Może nie jutro i pewnie też nie za tydzień, ale może za 2 już zacznie mi wychodzić?

Dzięki buntowi wobec rzeczywistości nie stoję w miejscu i nie cofam się. Ruszam do przodu, nawet gdy pozornie nie jestem gotowa. Też tak możesz, naprawdę polecam taki styl. Wiem, że cudownie wygodnie jest skulić się w swojej strefie komfortu i czekać, aż burza minie, czekać, aż coś nagle samo zacznie wychodzić (nie zacznie, niestety). Ale życie tak nie działa. Po prostu w ten sposób nie da się osiągnąć szczęścia, a jeśli wiem coś o życiu, to właśnie to że w tym całym ambarasie chodzi o to, by być szczęśliwym, jak najczęściej, a najlepiej permanentnie. Tak że jeśli musisz, popłacz sobie chwilę, wysmarkaj się w swój własny rękaw, prześpij weekend albo i tydzień, siedząc w tej bezpiecznej otchłani beznadziei, ale potem bierz pupcię w troki, wstawaj, ogarnij się i machnij pięścią w stronę życia obiecując mu, że jeszcze mu pokażesz, na co Cię stać. I pokaż! Nie daj się! Nie zgadzaj się na wszystko, co Ci los gotuje. Nie zgadzaj się, żeby cokolwiek Cię złamało. Ostry śpiewa „takiego życia ja nie chcę, więc je sobie ulepszę” – oto instrukcja tego, jak prawidłowo żyć. I obiecuję Ci, że jeśli postąpisz zgodnie z nią, to zadziała – może nie od razu, ale po pewnym czasie Twoje życie naprawdę stanie się lepsze, w końcu zacznie być naprawdę dobrze.

PS. Okej, wiem, że w niektórych, zapewne wielu, przypadkach, to się nazywa wyparcie, ale mam w to nosie, póki działa, póki nie pozwala mi się poddać i póki jestem szczęśliwa. Naprawdę wolę wyparcie niż załamanie nerwowe, do którego niechybnie bym się doprowadziła, gdybym miała się przejmować się wszystkim, co mi się przytrafia, i wszystko brać do siebie.

[źródło tytułowego zdjęcia]

*

Podobało się? W takim razie polub mnie na fejsbuku i zaobserwuj na bloglovin, aby nie przegapić kolejnych wpisów!