
CO JEST ZŁEGO W PRZEKLINANIU?
Ktoś mnie ostatnio w komentarzu zrugał za to, że przeklinam. Dziś więc ładnie tłumaczę, dlaczego przeklinam i przeklinać nadal będę. Mam nawet Miodka po swojej stronie!
Lubię język polski. Wprost przepadam za słowami! Moje zamiłowanie bierze się stąd, że ja lubię dużo gadać i jeszcze więcej pisać, i w związku z tym chciałabym uniknąć jakichkolwiek niesnasek (czyż to nie jest cudowne słowo?!) i po prostu zostać dobrze zrozumiana. Tylko tyle i aż tyle. A jak we wstępie świetnego wywiadu-rzeki „Wszystko zależy od przyimka” (skąd i inne cytaty przywołane w tym wpisie pochodzą) pisze Jerzy Sosnowski:
język stanowi instrument, który pozwala na wyrażenie siebie z dowolną precyzją. Na oddanie niuansów każdej (lub prawie każdej) sytuacji.
W języku polskim jest naprawdę dużo pięknych wyrazów (ja sobie je kolekcjonuję, kiedyś Wam się tą kolekcją pochwalę, ale na razie w tym tekście możecie kilka wychwycić) i ja wiem, że właściwie powiedzieć tak, aby zostać zrozumianym, opisać sytuację czy oddać słowami swoje poglądy, można by poprawnie politycznie, grzecznie, bez przeklinania… Ale w wielu sytuacjach to nie byłoby to. To byłoby po prostu zbyt płaskie, za mało zaakcentowane, za mało emocjonalne. Bo te tak zwane brzydkie słowa bardzo często służą właśnie ukazaniu emocji czy po prostu pewnego rodzaju energii.
Żeby było jasne – absolutnie nie mówię tu o sytuacjach, gdy „kurwy” używa się zamiast przecinka, a bez wulgaryzmów nie potrafi się ułożyć zdania, bo to są już skrajne i językowo patologiczne przypadki i nie mają one żadnego usprawiedliwienia. Mnie chodzi o takie przeklinanie jak moje – w chwilach skrajnego wkurwienia albo by ukazać pewne emocje, ewentualnie w ramach językowych żartów (bo tym właśnie między innymi przecież jest „chujowa pani domu”, prawda?).
Czasami nie da się inaczej, i nawet językowcy zwracają na to uwagę! Bo mówienie (a ja piszę bardzo podobnie jak mówię) ma być przede wszystkim naturalne! Profesor Bralczyk mówi nawet, że wulgaryzm to pewna magia; że ma on w sobie coś z liturgicznego użycia języka – używamy go, jakby samo słowo wyzwalało pewną energię, jakby miało wywołać pewne emocje. I cóż tu dużo mówić, tak przecież właśnie jest – kiedy ja przeklinam we wpisie o naleśnikach, przywołując w pamięci wielokrotnie powtarzające się sytuacje, gdy nie udawały mi się te cholerne placki, to jednocześnie pragnę czytelnikowi emocje wtedy mi towarzyszące przybliżyć, chcę pokazać dokładnie, jak się wtedy czułam (a nie jedynie zrelacjonować wydarzenie, przywołać suche fakty). A czułam się, co tu dużo mówić, wkurwiona. Nie zirytowana. Nie zdenerwowana. Nie zła. To są za małe słowa. Zdenerwować to się można, gdy tramwaj spóźnił się pięć minut, a złym być na kota, że zrzucił z parapetu kwiatek. Kiedy ja robię sobie jedzenie (a jedzenie to jedna z trzech moich największych życiowych przyjemności), poświęcam na to czas, energię i pieniądze, będąc w dodatku głodna i już już nastawiona, że to jedzonko zaraz schowam do brzuszka, i nic mi z tego wszystkiego nie wychodzi, to się po prostu wkurwiam. I wtedy naleśniki to nie naleśniki czy nieudane naleśniki lub cholerne placki, ale skurwysyny! A ja nie mówię wtedy „ojej, ale się porobiło” albo „a niech to dunder świśnie!”, tylko rzucam soczystą „kurwą”. No i jak mówiłam, nawet profesora Miodka mam po swojej stronie. Zastanawiając się, czy wulgaryzmy w każdej sytuacji są niestosowne, opowiada taką oto króciutką anegdotę:
Znajoma językoznawczyni opowiadała mi kiedyś, jak to pewien taternik tłumaczył młodym taternikom, żeby nie klęli w górach. Ale dodał, że jeśli wyleje im się gorąca woda z kochera, to on nie oczekuje od nich, że zawołają: ach, jakiegoś mam dzisiaj pecha.
Zaś w tej samej rozmowie, choć nieco później, wcześniej wspomniany profesor Bralczyk przypomina sobie jeszcze inną, choć pod pewnym względem analogiczną, sytuację:
Kiedy uczyłem w liceum, zorganizowałem tam spotkanie z poetą, którego bardzo cenię z Jackiem Podsiadłą. Moi uczniowie oburzyli się na niego (…), że w wierszu napisał „Stare drzewo szlachetnie i pięknie wypierdoliło się na drogę”. Tymczasem Jacek tłumaczył im – i mnie to przekonało – że to, co zrobiło to drzewo, było zbyt energiczne, żeby można to było oddać słowami „Stare drzewo szlachetnie i pięknie przewróciło się na drogę” – ponieważ ono się nie przewróciło, ale… no właśnie.
I tymi radosnymi anegdotkami, które pięknie popierają to, o czym wcześniej już napisałam, kończę ten wpis.